Tworzenie list tzw. to
do to bardzo popularna metoda organizacji i zarządzania czasem. Ja sama już chyba jestem uzależniona od
robienia list: rzeczy do zrobienia, pomysłów i planów. W pracy freelancera,
który praktycznie sam decyduje jak ma wyglądać jego dzień, wydaje się to
niezbędne. Jeszcze gdy jakiś czas temu przeczytałam książkę Dominique Loreau
pt. „Sztuka planowania” - tworzenie list, które tak poleca autorka –
popularyzatorka minimalizmu - stało się niezbędnym elementem mojego dnia.
Zastanawiam się, czy umiałabym zrobić cokolwiek bez zapisania tego wcześniej na
listę ;) Zazwyczaj było tak, że robiłam listę rzeczy do zrobienia na dany
tydzień, a następnie rozbijałam to na mniejsze czynności do wykonania w
poszczególne dni. Obecnie moje listy przeniosłam do wirtualnego świata -
zaczęłam używać programu Remember the Milk. Jest to całkiem fajne rozwiązanie,
bo można sobie tworzyć osobne listy stanowiące jakieś projekty, np. ‘praca’, ‘osobiste’,
‘zdrowie’ itp. Jednak zaczęłam się zastanawiać ostatnio, czy to wszystko ma
sens, tzn. na pewno ma, ale jaki? Mam tak, że każdy pomysł, który mi przyjdzie
do głowy wpisuję od razu na jakąś listę. Efekt? Lista pełna zadań, których
nigdy nie wykonasz, bo co chwilę dochodzi jakieś nowe. Powstaje wrażenie, że
masz zerową skuteczność. Innym moim problemem dotyczącym list „to do” jest to,
że nie umiem przewidzieć, ile wykonanie danej rzeczy zajmie mi czasu, tzn.
zazwyczaj zajmuje dłużej niż zakładam. I tak listy tygodniowe przeradzają się w
listy miesięczne, których i tak w ciągu miesiąca nie kończę.
Moim sposobem na problemy z listami „to do” jest oddzielenie
rzeczy, które muszę zrobić od rzeczy, które chcę zrobić. Tym pierwszym
przypisuję jakiś deadline, te drugie pozostawiam bez daty i sukcesywnie w
wolnych chwilach po prostu realizuję. Poza tym staram się nie planować za dużo
na jeden dzień, i tak wszelkie teorie dotyczące planowania przekonują, że powinno się zostawiać rezerwę czasową na
wykonanie nieprzewidzianych zadań. Zawsze jak zostanie czas w danym dniu to
lepiej zrobić coś już z kolejnego dnia, niż mieć poczucie, że się nie wyrabia.
Zastanawiam się, czy w dzisiejszych zabieganych czasach
listy rzeczy do zrobienia to mus? Pamiętam taką scenę z filmu „Jak ona to robi”
- nad głową zasypiającej wieczorem głównej bohaterki pojawia się lista rzeczy
do zrobienia do kolejny dzień. Niby fajnie wszystko kontrolować i mieć
kompletny plan na następny dzień, ale tak, żeby nie przerodziło się to w małą
obsesję i żeby nie zatruwało życia.
Swoją drogą, pomimo mojego chwilowego zwątpienia w listy,
polecam lekturę książki „Sztuka planowania” Dominique Loreau. Na pewno, jak
pisze autorka, tworzenie różnego rodzaju list pozwala nawiązać kontakt z samym
sobą, skłania do refleksji. Nie chodzi tylko o robienie list „to do”, ale na
przykład takich z naszymi sukcesami, osiągnięciami (zapisanie naszego sukcesu
czarno na białym zwiększa naszą moc działania, energię i wytrwałość),
poprawiaczami humoru (w słabszych chwilach zaglądamy do niej). Z kolei regularne
przeglądanie zapisków dotyczących marzeń i planów (nawet tych odległych) motywuje
nas do zastanowienia się nad tym, co należy zrobić, aby posuwać się w życiu
naprzód i jakich wyborów dokonywać. Polecam tę inspirującą książkę!